"Dochodzę do tego, że to nie rzeczywistość, a przywidzenie...
Przyszliśmy na ten świat w gości. Tymczasowo. Na krótką chwilę.
To przywidzenie...to sen. - Fridon Nizharadze"
Dzień pierwszy lub noc...
W samolocie sen zbawienny - przewidujący - żeby...
W trójkę? Z kimś, kogo znam?
Obcość mikroskopijnego lotniska, spowolnione reakcje i ostatniość wyjścia przez co zmasowany atak przewożących ułatwiony, ale wybrnięte!
170 na liczniku pierwszy surrealizm nieostatni, lęk może albo niepewność -
to ma być dworzec? Zmiana wozu gra zaufania - niedowierzania,
a jednak nie trzeba było w lewo, polną piaszczystą górską drogą tylko w dół za przejazdem w prawo,
dom z żółtej cegły za szarym ogrodzeniem, na szczęście telefon.
Przywitanie dobrych dusz i zbawienna kawa,
która się okazała mniej zbawienną, bo pozbawiła snu, ale nie odpoczynku.
Oswajanie miejsca i kraju, rozbite szyby taksówek, gruziński próg zwalniający, tętno i zaduch miasta,
bazar i marszrutki z miejsca na miejsce, Tksaltubo -
„პრომეთეს“ მღვიმე
Twory i byty dziwaczne w kształtach i formach swych wzdłuż a na zakończenie jezioro,
po którym łódka sunąca w bliskości nieswojej skał drążonych aż do jasności zewnętrznej zwielokrotnionej.
Posiłek - tylko i aż! Khinkali po raz pierwszy, bakłażany w sosie z oliwy i orzeszków...i browarek http://mirzaani.ge/, very nice, very nice.
Wagonikiem na wzgórze, wzburzona Rioni hipnotyzująca, ale po piwie niedosytność przeżycia.
Spacer pod katedrę Bagrati, jak by to powiedzieć... d... nie urywa, ale nastrój leniwego popołudnia upalnego, i całkiem oswojone z wszechobecną prowizorką.
Żydowska dzielnica, synagoga w remoncie, bo spalona - otwarta, sterty starych książek w budynku tymczasowym. Wszędzie wejść, zobaczyć, włóczyć się, trwając w chwili, zaklęte w międzyczasie...
Dzień drugi. Gelati i marszrutki do Swanetii.
Nastrój poranka, błądzenie po wiejskich dróżkach,
bo dwa monastery, w końcu asfalt, raźnym krokiem pod górę, i okazja.
Otwarty "dla nas" kościół, polichromie nadgryzione czasu zębem
a jednak pełne kolorów, gołębie i my.
W pełnym słońcu.
Powrót stopem także, żeby szybciej.
Jajecznica i placki kukurydziane na śniadanie.
Sprawunki w Kutaisi i pakiecik do Zugdidi umieszczony w marszrutce.
Piwo i czacza na przystanku, a potem latające po busiku pomidory i inne artykuły spożywcze.
Sól swanecka na ogórkach.
Wesoły bardziej lub mniej autobus.
W połowie drogi do Mestii zupełnie niespodziewane zaproszenie na kubdari, czyli swanecke chaczapuri.
Również dla naszych nowo poznanych czesko-frankofońskich towarzyszy podróży.
Zapadający nad górami zmrok z przedniego siedzenia,
muzyka niekoniecznie swanecka, rozmowa niekoniecznie po rosyjsku...
Targowanie się o nocleg i wreszcie zasłużony spoczynek.
Dzień trzeci. Lodowiec Chelaadi.
Ciężarówka Gargamela, pies przewodnik.
Rwąca Mestiachala jakaś głośniejsza i bielsza od rzek w Tatrach czy Alpach.
Po powrocie widok spod wieży między "centrum" a Muzeum Etnograficznym na wzgórzu.
Piwo i czacza w Lajli z nowo zapoznanymi autochtonami.
Dzień czwarty. Uszguli.
Mitsubishi polnymi drogami pod górkę i z górki, pod górkę i z górki, Ushba w oddali, do you want to take a picture?, wieża Zakochanych, czyli spełnienie zachcianki wejścia, Wioska-Siedmiu-Mieszkańców z maleńką cerkwią i cmentarzem.
Dolina Uszguli z przedniego siedzenia! Moment zadumy przy świeczce w cerkwi Lamari.
Loszad, zhad...Meren :) Galop i dolina ze snu... Szkhara na horyzoncie.
Łąki, kwiaty, strumyki....(nnoo i to, o czym nie napisałam!)
Dzień piąty. Mestia-Zugdidi-Batumi.
Droga jest celem.
W marszrutce z przodu, więc podróż w mgnieniu oka. Zugdidi Wokzal, piwo i czacza.
Kamienista plaża Batumi i kąpiel jakże przyjemna w szarych odmętach.
Dzień szósty. Batumi.
Homestay. Plaża. Stare Batumi. Khinkali autentyczne.
Nieoczekiwanym stopem na Mahinjauri, gdzie na plaży wino o zmroku z widokiem odległym.
Dżygits w przedziale.
Dzień siódmy. Tbilisi.
Dzień ósmy. Mkskheta.
Dzień dziewiąty. Kazbegi.
Dzień ostatni. Tbilisi do Kutaisi.
Spanie na lotnisku. Leżaneczki pierwsza klasa.
Sweti Tschoweli jest najlepiej zachowanym w Europie zabytkiem architektury XI wieku. Kościół wygląda tak, jakby miał nie więcej niż sto lat, chociaż nie był restaurowany. Budował go architekt gruziński, Arsukizdze, któremu cesarz kazał potem obciąć rękę: żeby nie postawił już nic konkurencyjnego. Kilka razy próbował ten kościół wysadzić Tamerlan, ale mur ani drgnął. Świątynia jest czynna do dzisiaj i głowa Kościoła gruzińskiego, Katolikos Wszechgruzji Jefrem II, odprawia nabożeństwa.
/Ryszard Kapuściński, Imperium/
No hay comentarios:
Publicar un comentario